siła razem z Barcińskimi; układał sobie, że musi ich wszystkich pobałamucić.
Gdy Żeliga wszedł, zarumieniła się pani Achingerowa, poczuła się daleko mniej śmiałą, ale po krótkiej chwili odwaga wróciła; ma to do siebie jasny umysł i czyste serce, że z niemi wkrótce czuje się człowiek bratersko oswojonym i pociągniętym ich siłą. Ludzie fałszu odpychają tylko i niepokoją, nawet największą sztuką nie mogą obudzić zaufania, a gdy je pozyskają, zostaje zawsze w człowieku obawa niewytłomaczona, która jest przestrogą.
Żeliga wszedł wesół i dobrej myśli, powitał Achingera, uśmiechnął się do Justysi i przysiadł z drugiej strony przy pani Achingerowej.
— Jakżeście tam państwo do domu naówczas dojechali? — zapytał kasztelan, — kawał drogi i nie dobry, nie obawiałaś się pani?
— Ja? — odpowiedziała Rózia rumieniąc się; ja staram się nie lękać niczego, a z wielu strachami jestem od młodu oswojona. Konie mamy spokojne, gościniec do Chełma tak znajomy, że i po nocy nie straszny.
— Myśmy też dobili się do Barcina bez wypadku — dodał kasztelan — choć u nas w porze zimowej nocą, nie zawsze to szczęście spotyka.
— A nasze lasy — dodał Achinger — mają od wieków złą dosyć reputację. Lasy i góry jest to właśnie, czego rozbójnikom potrzeba.
— Z dodatkiem jeszcze jednej rzecy, rzekł kasztelan — żeby mieli kogo rozbijać, a przyznam się panu, że u nas wędrowców objuczonych złotem po gościńcach nie wielu, na faseczkę bigosu i puzderko z gdańską wódką nie są łakomi.
Poczęto się śmiać.
— Nasz kraj w ogóle nie sprzyja awanturnikom i awanturom — dodał Żeliga — płaski jest, widny, nie ma się gdzie skryć chyba w krzaki, a połowę roku nawet rozbójnik nie wytrzyma w tym klimacie. I życie też i umysły i namiętności nie potemu... W południo-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.