Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

dać; ale Bajkowski go posądził, że coś wie, spojrzał mu bystro w oczy, nic z nich wyczytać nie potrafił, bo były mgliste i chłodne i trochę się uląkł.
— W takim razie — odpowiedział Bajkowski powoli — gra się równoważy... Czy w istocie to tak by było?
— Nie wiem — rzekł Opoczyński — ale to wiem, żeście wy podjęli się interesu nie dobrego; może on zjednać wam rozgłos, wsławić imię, ale zostawi w sumieniu ślad czarny. Mecenasie kochany, znam i ręczyć mogę za kasztelana, że to jest napaść niegodziwa na niego, prosty rozbój na gładkiej drodze. Bronicie człowieka bez czci i wiary, który obrony waszej wart nie jest.
— Kolego — rzekł Bajkowski — szanujcie mojego klienta, dotykacie mnie w nim.
— Jesteśmy sami — odezwał się Opoczyński — mówmy otwarcie, bracie, życie jest któtkie, poczciwe imię, które człowiek po śmierci zostawia trwa dłużej nad nie!... Sława nie opłaca lekkości charakteru. Gdybym był na twem miejscu, ja sprawy bym się nie podjął.
— Kochany bracie — rzekł na to mecenas — i ja ci powiem, że życie krótkie, a sława i nie sława króciej podobno nad nie na ziemi goszczą. Trzeba się pchać jak można, aby nam było nieco lepiej. Ja jestem doktor, jaką mi ranę przyniesie chory kuruję... Cóż więc ze zgodą? nic?...
— Ani mowy być o niej nie może, jedyna zgoda, którąbyśmy przyjęli, to, żeby klient potwarz starym obyczajem odszczekał pod ławą.
— Tak jesteście siebie pewni? — spytał Bajkowski.
— Najzupełniej.
— I środków obrony?
— Są przekonywające i starczą nam.
— Na Boga, ojcze mój — zakrzyknął pierwszy — gdybym był tchórz, tobym się tego mógł nastraszyć.
— Nie, kochany kolego, spokojnie dorzucił Opoczyński — nie, złe sprawy to mają do siebie, że ich