Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 2.djvu/115

Ta strona została skorygowana.

małem, pustem jak nasze, to najtrudniéj, mieszkańcy znają się wszyscy, każda nowa postać uderza, zwraca oczy...
— W tém macie słuszność, odezwał się Jakób... ależ ja o to już was nie proszę... Przepraszam, przepraszam...
I cofał się ku drzwiom, Dawid jeszcze coś mruczał, ale gość stanowczo już wychodził, nie dając po sobie poznać gniewu. Wstrzymać go już nie było można.
Ojciec i syn spojrzeli po sobie, gdy się drzwi za nim zamknęły.
— To był wielki interes, rzekł starszy, no — i to jest niedobrze, że się to jakoś nie dało ułatwić. Jakób ten ma bardzo wielkie stosunki, co on na nas gadać będzie!! on nas ogłosi za takich... owakich...
Syn ręką machnął.
— At! można było i zrobić to... ale się stało.
Rozeszli się oba pochmurni, Jakób wrócił do gospody i nie dając nic znać po sobie, legł nie spać ale myśleć. Iwaś znużony zasypiał już od dawna. Nazajutrz był dzień szabbasowy i Jakób poświęcił go modlitwom, zakląwszy przyjaciela aby się z domu na krok nie ruszał. Musieli czekać