synu, który żadnych nie zachował przesądów, krył w sobie jednak coś niewytłumaczonego. Gdy nadeszły wielkie dnie świąteczne, gdy prawo dopominało się od niego spełnienia jakichś form, czuł w duszy jakby zgryzotę jakąś z ich zaniedbania; był niespokojny czasem ukradkiem, cicho, w ciemności szeptał modlitwę, z któréj szydził przed ludźmi. Zdawało mu się, że to odwróci od niego jakieś nieszczęście.... Nie słuchał już starego Jehowy ale jakoś się go jeszcze obawiał, nie chcąc przed światem strachu okazać po sobie. Tego dnia mimo przytomności syna, którego szyderstw się lękał, Dawid bardzo zręcznie umył ręce kilka razy, a modlitewki jakie mógł zapamiętać wyszeptał chodząc po kątach; zrobił coś nakształt święcenia wina i podał szklankę synowi. Ale wszystko to odbyło się w sposób kradziony, ukradkowy i wcale nie uroczysty.
Syn zdawał się tego nie widzieć. Był to młody człowiek dosyć przystojny, na którego twarzy głównie jedno malowało się uczucie: duma i zadowolnienie z siebie. Ojciec je podsycał pochwałami, miłością dziwną, bałwochwalczą, a syn mu się wcale uszanowaniem za nią nie wywdzięczał; był obojętny, niemal pogardliwy, przynajmniéj lekceważący
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 2.djvu/94
Ta strona została skorygowana.