nia. — Wcale o co innego podejrzewał Jakóba, gdy go przededrzwiami wstrzymano.
— Oto, kochana matko, zawołał witając go Jakób — przypomnijcie sobie, mój opiekun, nasz krewny, pan Samuel... ten który był narzędziem Bożem dla mnie, któremu ja winien wszystko... On pierwszy o mnie ubogim sierocie pamiętał, dźwignął, oświecił, dla niego, po Bogu, największa od nas należy się wdzięczność.
Pan Samuel uczuł się niesłychanie zafrasowanym, czerwieniał, bladł...
— A to licho tu tę starą żydowicę przyniosło, rzekł w duchu — nie mogła sobie tam siedzieć w kącie.
Przyzwoitość wymagała przyjęcia grzecznego, choćby dla Jakóba, słowa jego połechtały przyjemnie miłość własną dawnego opiekuna; począł więc witać staruszkę, która go aż za kolana ściskała. Nie mógł tylko przyjść z nią do żadnéj rozmowy, bąkał półsłowa, jąkał się, mięszał, naostatek coś tam wydobywszy z siebie, wezwał co żywiéj na parę słów Jakóba do drugiego pokoju.
— Słuchaj no, rzekł, miałem się ciebie o coś radzić, pomówić, ale to nic pilnego, drugą razą... teraz powiedz mi, cóż ty tu poczniesz z matką swoją?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/108
Ta strona została skorygowana.