udało się, mimo wojsk, zgromadzić, pobić gdzie i gnać Moskali, wpaść do miasteczka, zabrać gdzieś urząd, wywiesić na chwilę chorągiew.
Wchodząc do kościołów postrzegałeś tłumy dysponujące się na śmierć u ołtarzów — wszyscy je mogli policzyć — opłakać, nikt powstrzymać.
Z Moskali jeden Gromow rzucał się jeszcze by zapobiedz rewolucyi, ale napróżno modlił, zaklinał, biegał — jak wyrwane z tamą wody, płynęły niepochwycone prądy... Świtała wychodzącym nadzieja nadziei wolności — lub śmierć.
Przerażenie panowało wśród ludzi co zimném okiem widzieli przyszłość — widmo zemsty — stare dzieje od 1794. roku powtarzające się, ze wszelkiemi następstwy moskiewskiéj zajadłości i barbarzyństwa... świtały znowu w dali. Gdy jedni uchodzili w lasy, drugich chwytała policya, nachodzono mieszkania, trzęsiono poddasza, skopywano lochy, czasem trafiano na ludzi ślady; czasem gdy było potrzeba, podrzucano coś i narzucano winę. Cytadela pełna, co kilka dni gnała zbywające ofiary na Sybir, kajdan trudno było nastarczyć. Jak cienie przesuwali się po ulicach ludzie co ani wyjść nie mieli siły, ani wychodzących powstrzymać.
A wśród téj zapowiedzi burzy, gaje puszczały
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/183
Ta strona została skorygowana.