Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/190

Ta strona została skorygowana.

— Jużem się zdecydował, odparł Jakób, nie potrzebuję się namyślać długo, w téj chwili pożegnam matkę, polecę jéj dom, biorę pieniądze i uchodzę ztąd aby mieć czas rozważyć chłodniéj co pocznę. Nie będę tu czekał na żandarmów, bo oddać się im zawsze pora... pójdę z tobą... Ale znajdęż gdzie choć na kilka godzin przytułek bezpieczny?
— Znajdziemy, pójdziem razem...
Nie tracąc chwili Jakób zmienił ubranie, wziął pugilares, pobiegł do matki, która obyczajem wiejskim już była wstała; a w kwadrans powrócił do gościa, który zaczynał się niecierpliwić i razem z nim pocichu wyszli spiesznie, nie wiedząc z razu dokąd idą, byle co prędzéj wyjść i uniknąć nadciągnąć mającéj policyi i żandarmów. Rzucili się zaraz w boczne przejścia, potém w zupełnie inną część miasta, po chwili znaleźli się w alejach.
Jakób myślał szukać z razu schronienia u Henryka, potém u Bartolda lub ojca Tildy, ale go wstrzymała uwaga, że ich tém niepokoju nabawić może i niepotrzebnie ściągnąć podejrzenia.
— Pójdziesz ze mną do Kafarnaum? spytał w końcu uśmiechając się towarzysz.
— Cóż to jest Kafarnaum?