Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/212

Ta strona została skorygowana.

— Alechem Salem.
— A waj! cóż to za goście! krzyknął Szmul rzucając co najprędzéj starzyznę na krzesło... o téj godzinie! Rabi Jakóbie, cóż to tu was przypędziło?
— Juściż bieda, rzekł Jakób.
Stary ręce załamał.
— Wam? bieda? jaka?... Bieda w któréj Szmul przydać się może... a waj! Cóż to takiego jest? co to jest?
— No, no, nie trwoż się zbytnio stary, pomocy wprawdzie potrzebuję, ale sądzę że ci to łatwo przyjdzie.
— Choćby i trudno, odparł Szmul, ja gotów na wszystko, bylem potrafił.
Z za drzwi od drugiéj izby pokazała się najprzód głowa w czépcu ogolona staréj Szmulowéj, potém za nią trzy młode i świeże, trojga aż do zbytku figlarnie uśmiechających się twarzyczek trzech dziewcząt ciekawych. Sześcioro tych czarnych oczów utopione były w Jakóbie.
Szmulowa poznawszy gościa, poczęła ścierać pył z poręczów kanapy, ze stołu i prosiła siedzieć. Dla wyręczenia niby matki wpadła Rozele, średnia, najpiękniejsza i najśmielsza z córek starego Szmula, dosyć, mimo ubóstwa, starannie i chędogo ubrana.