Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/216

Ta strona została skorygowana.

W kilka minut Szmul wszedł, wiodąc za sobą w istocie niepozorne stworzenie, Mordka, który kłaniał się nizko, witał, bełkotał coś, a przedewszystkiem oczyma Jakóba od stóp do głów opatrzył, jakby z niego spisywał inwentarz.
— Już on wszystko wie, rzekł Szmul, jemu mówić więcéj nie trzeba.
— Można dziś? spytał Jakób.
— Nie, po nocy to najgorzéj, powoli mową łamaną odparł Mordko — po nocy to i ten niepewny co pewny!! Jutro... pójdziemy razem.
— Ale ja w domu nocować nie mogę, tu także nie ma miejsca... a po hotelach nocami trzęsą.
— To co? ja was zaprowadzę tam gdzie nigdy nie trzęsą, gdzie gdyby trzęsali to wy możecie sobie spać spokojnie. Stancya taka bezpieczna! a waj!
— A reszta? a jutro? jesteś pewnym?
— To jest mała rzecz, rzekł Mordko ruszając ramionami i krzywiąc się niby na uśmiech. Przez rogatki ja mogę wyprowadzić całą Warszawę i nikt mnie nie spyta!
Jak zciemni się, ja przyjdę i poprowadzę was na nocleg!
Skłonił się i wymknął Mordko, Szmul stał zamyślony przed Jakóbem.