a młody rzucił w facyendy i uchodził za zagorzałego patryotę, tak że się go w miasteczku lękano.
Starego Jankiela zastał na górze samego, zgarbionego nad wielką księgą. Jedno spojrzenie nań przekonywało, jak wiele od czasu niewidzenia przecierpiał; wychudł, zżókł, postarzał. Nie widząc kto wchodzi, nie podnosząc oczów stary dał znak ręką aby mu nie przerywano modliwy; a po kilku minutach dopiero podniósł źrenice składając książkę i obaczywszy Jakóba — wykrzyknął powitanie prawie wesołe, podając mu rękę drżącą.
— Juściż nie umyślnie do mnie przybyłeś? zapytał z obawą, jakby chciał przypuszczenie jakiegoś nieszczęścia uchylić od razu.
— Nie, zawołał Jakób, powiem wam otwarcie, byłem zagrożony, sam nie wiem za co, więzieniem; czułem się niewinnym, ale czyż broni niewinność? radzono mi uchodzić, przybyłem do was... dopóki burza nie minie.
— No, burza nie tak prędko minie, odparł stary, dopiero się chmury zbierają... ale bądź i dziś i zawsze pozdrowiony całem sercem w moim domu — a mów co chcesz bym uczynił...
— Na teraz nic nie potrzebuję... stanąłem gospodą w zajeździe...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/222
Ta strona została skorygowana.