mało bardzo dawała światła. Z razu nic rozeznać nie było można, kupa słomy leżała w pośrodku, a na niéj coś ciemnego.
Miarkując że czas jest krótki i że to widzenie się z człowiekiem skazanym na śmierć, może dla niego być ważném, Jakób zbliżył się do miejsca z którego ciężki oddech gorączkowy zdawał się dobywać, jakby konania powolnego; poruszył rękę opadłą, która wystawała...
Trącony lekko, pochwycił się nagle, i porwał z boleści za zranioną nogę, ale wnet opadł na słomę... tylko głowę trzymając podniesioną... Promyk padający na nią dał Jakóbowi zdziwionemu, poznać w więźniu — Iwasia...
Z włosami rozsypanemi w nieładzie, ze spalonemi usty i obłąkanemi oczyma... Iwaś zdał mu się nieprzytomny, był nim w istocie.
— Już czas? zapytał żywo, idziemy? nieprzyjaciel? gdzie nieprzyjaciel? Wstawać... I począł rozglądać się i przypatrywać Jakóbowi, którego czy poznać czy przypomnieć nie mógł. — Z trwogą i litością po oczach, ruchu, mowie, Jakób coraz mocniéj się przekonywał że rana, gorączka, wzruszenie czy moralne cierpienie gwałtowne — zupełnie obłąkały Iwasia...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/243
Ta strona została skorygowana.