Tilda i Jakób wyszli nad brzeg morza, biedna kobieta była czegoś zbolała i smutna, otworzyły się rany wspomnień przeszłości, oczy miała wilgotne i pierś wezbraną.
— Wszak odjechali wszyscy? spytała.
— Odjechali, rzekł Jakób. Spojrzyj jak pięknie świeci ten księżyc nad morzem, jaka cisza i majestat w téj naturze, która nam przypomina niezmiennością praw swoich, że i duchowe prawa są równie niezmienne, że i my pogodném czołem na wszystkie świata przygody patrzeć powinniśmy.
— Tak, przerwała Tilda po cichu, ale dajże wszystkim serca żelazne, coby mogły nie boleć od wspólnych nieszczęść świata, kraju, braci.... Nauczyłam się i ja od ciebie wierzyć w sprawiedliwość, w nieubłagane prawo Boże; dumna jestem z tego, czuję, że sprawa wszystkich uciśnionych kiedyś odniesie zwycięztwo... ale my... ale pokolenia całe.... Te krocie ludzi pod lodami Sybiru, zakute w łańcuchy, te niewiasty polskie z niemowlętami na rękach, idące przy taczkach katorżników, ci starcy z tęsknoty konający na bezludziu moskiewskiém, te popalone miasta, sprofanowane domy, urągowisko niedoli... jakże na to patrzeć, wspomnieć to bez łez krwawych....
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/341
Ta strona została skorygowana.