Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

brze, przyjdzie pod jedną może służyć chorągwią, to właśnie czas do zwady...
Medard się trochę powstrzymał, ale po włosach się ręką szarpnął z niecierpliwości, bo spojrzał, że słońce zachodziło...
— Już dziś gotów nie będę! matuniu! a chciałem był innych do chorągwi wyprzedzić...
I ręce załamał.
— Dobrze ci tak... a poco ci się pierwszym być chce koniecznie? — odparła matka. — Nie spóźnisz się i jutro. Wiem to dobrze, iż Jeremi i Feliks, i chorążyce, daj Boże, by jutro wyruszyli...
Medard, który na to nieszczęsne słońce zachodzące patrzał ciągle, przyłożył nagle rękę do czoła i syknął...
Matka odwróciła się, poglądając w tę stronę, w którą poszły synowskie oczy. Na gościńcu widać było jadących ku dworowi wprost całą gromadką. Zgóry można było dobrze rozeznać gości...
Przodem konno zwolna posuwało się dwóch po żołniersku już przybranych kawalerów... za nimi kilkoro czeladzi i wozy szły dwa ładowne...
Ani jejmości, ani Medardowi, choć gościnny był bardzo, w tę porę nie smakowały odwiedziny niczyje... Twarz mu pochmurniała.
Węgorzewski, który zdaleka doskonale jeszcze widział, a zbliska tylko do książki okularów używał, odezwał się po chwili:
— Ani chybi Świniarski z Odmiechowa i Żołudek.
— Bądźże im rad — szepnęła matka, po ramieniu syna klepiąc. — Już Bóg widzi, jak oni mnie w porę, bo mi się z tobą ani rozmówić, ani nacieszyć ostatnią chwilą nie dadzą, a jednak... pogodną twarzą ich przywitam...
— Jużciż, co robić, i ja marsa nie postawię! — westchnął chłopiec — ale niech mateczka wina każe nagotować zawczasu, bo Żołudek za-