Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

obaj z panem Medardem jesteśmy w szwedzkie pasy opatrzeni... a no... Kto wie? co lepiej?
— Ale to ludzie są przecież nie tak dzicy, jak nasza szlachta, — rzekła podczaszyna szydersko — wszyscy dobrych familij i galanci...
Panny stały blade... Zagórscy szeptali coś do siebie, wyrostka posłano. Wieczerza już na stole, wstrzymaną została.
— Jak ono jest, to jest, — cicho się odezwał Filip — wolałbym się bez tych gości obejść w domu.
Naprzekór wszystkim chmurnym twarzom jedna pani Pociejowa zupełnie była spokojną, a nawet wesołą...
Chwila długiego oczekiwania użytą została przez gospodarzy do przychowania co kosztowniejszych sprzętów. Dawano rozkazy i rozsyłano na wszystkie strony...
Wyrostek wpadł drugi raz, oznajmując, że konie ze stajni co lepsze uprowadzono tyłami do lasu, bo Szwedzi mieli zwyczaj je zabierać wszystkie... Medard nie śmiał się spytać o swego Sułtana, lecz pewien był, że Gabryk zmiarkuje sam, co ma czynić, bo chłopak był sprytny i przytomny...
Na twarzach wszystkich malowało się niespokojne oczekiwanie. Gorsza to częstokroć chwila, niżeli samo nadchodzące już niebezpieczeństwo, i człowiek rychlej w niem sobie poradzi, niż ścierpi umysłem spokojnym groźbą złego wiszącą mu nad głową. Filip, nie mogąc usiedzieć na miejscu, wstał i wyszedł do ganku, a za nim Medard i Wacek pociągnęli.
Noc była już ciemna, w przestankach wiatr się zrywał i szumiał suchemi drzew gałęźmi... z wioski dolatywało szczekanie psów zajadłe... a od gościńca słychać już było wykrzyki i szczęk broni i głosy różne... Szwedzi, spędziwszy gdzieś przewodników i ludzi z wozami, ciągnęli wprost na dwór... Widać ich nie było jeszcze, ale szu-