Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

prosić, dając mu inne w zamianę. Wdowa porwała się zaraz zbierać swoje węzełki, chcąc co najrychlej uchodzić, nie spojrzała już nawet na Medarda, nie przemówiła doń słowa, a ten stał zadumany ciągle, powtarzając sobie:
— Trzeba tylko pieniędzy... bardzo wiele pieniędzy...
Z tego zamyślenia zbudził go Wacek, dając mu znać, że czas było na koń siadać. Zagórscy, mimo że się te odwiedziny tak nieszczęśliwie dla nich skończyły, dość dobrej myśli obaj, tak że na wsiadanem częstowali jeszcze gości i sami z siostrami zabierali się już do drogi... Julka, Róża i Anna, śmiejąc się, biegały po dworze... przestrach nocny już był przeszedł, zwycięstwem cieszyli się wszyscy, choć ich ono tak drogo kosztowało.
Medard siadł na koń, ani wiedząc prawie, co się z nim działo; Wacek napróżno usiłował go rozweselić, jechał pogrążony i smutniejszy, niż kiedykolwiek.
— Napatrzałem się już na ciebie — rzekł, gdy wyruszył z dziedzińca — w różnych humorach i położeniach; różną miewałeś fantazję, jak to z nami powszechnie bywa — ale takiegom cię, z pozwoleniem, osowiałego, jak dziś, nie widział jeszcze...
— To prawda — odparł Pełka: — przyznaję się, że też nigdy takim nie byłem — sam się sobie dziwuję, żeby jedno słowo mogło tak człowieka nawylot prześwidrować...
— Cóż za słowo u kata! — rozśmiał się Wacek — coś ci musiała gryżącego powiedzieć chyba podczaszyna...
— Nic zresztą tak osobliwego, — mówił Pełka — boć to rzecz, którą pono wszyscy wiedzą od dzieciństwa i z katechizmem się jej uczą, a jam na nią był ślepy... dopiero mi się dziś oczy otworzyły...
Wacek śmiać się począł coraz mocniej.