Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

puchłemi, że w pierwszej chwili Pełka pomyślał, iż płakał, a przyczyny sobie inaczej nie umiejąc wytłumaczyć, zagadnął go, czy koń nie zdechł.
Gabryk zerwał się na nogi żywo i zaklął, że konie zdrowe.
— A cóż ci jest? — spytał Medrad.
— Nic, proszę panicza — no, nic...
— Oczy masz czerwone...
Gabryk spuścił głowę, potarł czoło... i złożył to na ogień, przy którym siedział.
Niemira chciał z nim do poduszki wypić, ale Pełka się wyprosił. Ucałowawszy go więc, wyszedł.
Gdy się pan i sługa sam na sam zostali, Medard, który nie wyrzekł się myśli wyrwania z Lasek, nimby Kasia wstała, począł się pocichu o tem z Gabrykiem naradzać. Znając go, był najpewniejszy, iż mu w tem będzie pomocą. Jakież było zdziwienie Pełki, gdy chłopak najprzód milczał jakoś, a potem się odezwał, że dla koni możeby lepiej spocząć.
— Toś mi dobry! — rzekł Pełka — konie lepiej kochasz, niż mnie! Uszły już tyle mil, dociągną i tych pięć, a nic się im nie stanie. Ja się dosyć namęczyłem tą drogą i pilno mi przecie do matki i do Tereni...
Gabryk ciągle głowę spuszczał, nie mówił już nic. Po chwili jednak, jakby sobie przypomniał, rzekł cicho, iż Sułtan zakulał.
— Cóż mu takiego?
— Podbił się, — rzekł Gabryk — choćby mu jaki dzień postać na miękkiem, zarazby lepiej było...
— To się już wszystko spiknęło, — zawołał — żeby mnie zamęczyć... naówczas, gdy mi tak pilno...
Bądź co bądź, postanowił Pełka, choćby nie tak rano, wyjechać. Mszy musiał już wysłuchać w parafjalnym kościółku, potem rachował, że Kasia od śniadania nie puści... a tu krótki dzień