zimowy... a pięć mil po grudzie... Nie chciało mu się zbyt późno do Gołczwi przybyć...
Położył się zmitrężony tem i kwaśny, a Gabryk, któremu sienniki też w przedpokoju posłano, legł nań, tak wzdychając, aż Pełka rzekł do siebie
— Temu koń prawie jak brat drogi. Żeby też się tak gryźć szkapą! Poczciwe chłopię...
Przyszedł wreszcie sen na znużonych... lecz jak to pospolicie bywa, gdy w duszy niepokój — najtwardszy sen nawet ustąpi strapieniu. Gabryk zerwał się, gdy jeszcze było ciemno i wyszedł, a Pełka, zbudzony, ledwie dnia doczekał, wstał także i odział się co prędzej. Pobiegłszy do stajni, konia znalazł zmęczonym, lecz na nogę cierpieć się nie zdawał. Jakoś mu to w nocy odeszło.
Jechać wszakże nie było sposobu, bo siodła pani rotmistrzowa w śpiżarni pozamykała... Rotmistrz nadszedł nierychło, ziewając, a że dzień był świąteczny, w nowym kożuszku i skórzanym pasie. Poszli tedy do jejmości na piwo grzane... Kolebka stała do kościoła, jechali znowu na mszę. Powróciwszy, kazano do obiadu nakrywać, a że proboszcz był proszony, czekano nań trochę, obiad się przeciągnął... Medard z przestrachem spoglądał na niebo i zegar, bo się coraz spóźniało, a pięć mil to prawie cały dzień zimowy.
Gdy od stołu wstali, konie już były przed gankiem, choć Gabryk niesłychanym sposobem się ociągał. Medard począł się żegnać, rotmistrzowa się rozpłakała... Niemira go prawie z uścisku puścić nie chciał...
Tknęło to wreszcie Medarda, który do takiej czułości z ich strony nie przywykł... Już szedł do ganku, gdy Kasia poskoczyła ku niemu.
— Słuchaj — Pełka — zawołała — mężem jesteś i serce mieć powinieneś mężne! Niema ci poco do Gołczwi jechać...
Osłupiały, niemy stanął Medard, nie mogąc rzec słowa... Rotmistrz oczy ocierał...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/214
Ta strona została uwierzytelniona.