Wszyscy razem weszli do loszku Dębosza i siedli płakać nad swoją niedolą, na którą ratunku nie było. Okoliczne wsi i miasteczka na kilka mil wkoło temuż uległy losowi. Gdzie bliższe były bory, tam ludność się, łatwiej zbiegając do nich, od niewoli wybawiła... Kopano doły w dalekich ostępach, ryto podziemia, stawiano szałasy, lękając się jeszcze powracać na zgorzeliska...
Siedzieli tak dzień i noc, i dzień jeszcze, nie mogąc oderwać od ruiny... żywiąc tem, co Dębosz im mógł wyszukać. Przemysł starego człowieka ratował ich od głodu... Pozostać dłużej jednak nie było podobna... zaradzić nie miał sposobu Pełka... Podobniejszy do zmartwychwstałego trupa, niż do żywego człowieka, wyszedł trzeciego dnia z lochu Medard do wychudłego konia, któremu szałas z gałęzi poobcinanych świerków Gabryk był zbudował. I pan i koń cieniami byli tych, co niedawno stąd pełni nadziei i siły z uśmiechem w świat się puszczali...
Siadł znowu na Sułtana, wolnym krokiem przez kupy węgli wyjeżdżając za wały... Spojrzał dokoła... puścił koniowi cugle...
— Idź, gdzie oczy poniosą!
Jedenaście lat upłynęło od czasu, gdyśmy jm. pana Medarda Pełkę widzieli, wyruszającego z gruzowisk i popiołów dworu w Gołczwi w świat szeroki, puściwszy cugle koniowi, — jedenaście zgórą lat... kawał wieku ludzkiego... Miały czas odbudować się popalone sioła i dwory, powrócili ludzie, — ożywiły pustynie, ale Pełki w Gołczwi nie było i nikt nawet nie wiedział, co się z nim stało, nikt o nim nie słyszał.
Utrzymywano powszechnie, że z wielkiego smutku i rozpaczy po matce puścił się gdzieś ochotnikiem walczyć i w potyczce zginąć musiał. Z Gołczwi bowiem gdy wyruszył, widziano go jeszcze w Lublinie, dokąd jechał siostrę odwie-