Jużciż baby w czwał nie pojadą, ani nocą... a karku kręcić dla nich nie warto...
Choć Medard pono innych był usposobień i zdania — zatrzymał się przecież nad ranem, aby Godziembie dać odetchnąć. Ten, gdy do gospody wszedł, a słomę zobaczył w kącie, nie pytając, kto na niej niedawno leżał, padł byle się wyciągnąć i kości wyprostować...
Wedle opowiadań ludzi, podczaszyna musiała nocować w najbliższem miasteczku, bo wieczorem tu ją widziano. Powinni więc byli przed południem napędzić...
Konie zhasane, równie jak łowczy, potrzebowały spoczynku trochę. Gotowano jajecznicę i bigos... Ranek był chłodny... Trzeba czemś było zapić... Godziemba na pociechę w troskach uraczył się, a podjadłszy, nim koniom zęby przetarto i napojono je, zdrzemnął się w słomie.
Gdy wszystko gotowe było — poszedł go Medard budzić. Z trudnością się to dało przyprowadzić do skutku.
Otworzył wreszcie zaspane oczy, i długo nie mógł zrozumieć ani gdzie się znajdował, ani czego od niego chciano...
Czas upłynął, Medard się niecierpliwił. W ostatku, przyszedłszy do siebie, zrozumiał łowczy swe położenie, i czego po nim wymagano. Lecz słaba ludzka natura wyczerpanemi siły dalej mu służyć już nie mogła — spuścił głowę na piersi, westchnął, po łysinie ręką się pogładził.
— Miły Pełko, — rzekł — zbytem o sobie wiele rozumiał... Astrachaniec wprawdzie nosi jak w krzesełku, lecz kości rozłamuje... Nie czuję w sobie odrobiny ani mocy, ani ochoty gonienia dalej podczaszyny... Co tu począć? Nie mam nawet ani myśli, byście mnie swojego bachmata zostawili, a szlachcicowi bez konia tak osieroconemu w gospodzie się znaleźć „ignominia!“
— Ale ja waćpanu astrachańca zostawuję chętnie, — odezwał się Pełka — tylko mnie żywego puszczajcie, bo mi pilno.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/261
Ta strona została uwierzytelniona.