Dwa dni potrzeba było pracowitym nogom i niemniej żwawemu językowi łowczego, aby odkryć miejsce pobytu pani podczaszyny. Znalazł wreszcie jedność swą i pierwszy się jej przedstawił, zapowiadając razem Pełkę.
— Nie uciekłyście nam, — rzekł, całując pulchną rączkę — widzisz asińdzka, co to wierna miłość znaczy.
— Pełki tego tom się domyślać mogła, ale co waszmości, tom się nie spodziewała — odezwała się podczaszyna...
— On mnie też „volens nolens“ pociągnął, — dodał łowczy — bo to człek woli żelaznej...
Podczaszyna brwi ściągnęła.
— Daj mi pokój — rzekła — to zbój!
— A kogoż zabił? — spytał Godziemba.
— Mów nie kogo, ale ilu? a skądżeby te jego bogactwa pochodziły, jeśli nie z rozbojów? Gdzież to się kopią takie precjoza i klejnoty, i dostatki tak, aby nikt o tem nie wiedział, i żeby się z tem taić potrzeba. Oczywista rzecz, iż pochodzenie ich nieczyste być musi.
Rozmawiali jeszcze z sobą, gdy z drugiego pokoiku wyszła blada i smutna nowa księżna, na którą spojrzawszy, stary domu przyjaciel nie miał jej serca szczęścia winszować. Na twarzy też matki, która na swojem postawiła, nie znać było wielkiej radości — raczej jakiś gniew w sobie zamknięty, co się wstydził wybuchnąć. Zdziwienie odmalowało się na licu Jadwigi. Matka spojrzała znacząco na łowczego, ażeby się z tęsknością Pełki nie wygadał...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.
CZĘŚĆ III.