rwało się, gadało i płakało... Coraz to który z czeladzi skoczył jeszcze żegnać jaką oczy fartuszkiem ocierającą dziewczynę.
Wojska chodziła milcząca, całując syna w głowę, patrząc w okna i nie widząc nic. Czuli, że gdy się to przewlecze, smutku tylko namnożą. Żołudek więc ostatni kieliszek podniósł.
— Komu w drogę, temu czas — i wielki czas... na koń!...
Medard, jak stał, choć w zbroi — rzucił się plackiem do nóg matki, której stopy całować zaczął... Dopieroż lamenta... i łzy... Szczęściem ojciec Lambert nadciągnął.
— A co mi to za matki rycerzy! — krzyknął — a co mi to za żołnierz, który się we łzy rozpływa! A wstyd! a niegodnie!... Bóg z wami! na konie, dosyć tego...
Wzruszyły te słowa, posypali się więc, pożegnawszy, każdy do swych ludzi i siodeł... Wyszedł Medard ostatni... a siostra mu się jeszcze na szyi zwieszała, zachodząc z płaczu... Matka modliła się już... Medardowi w oczach wiło się wszystko... gdy na Sułtana skoczył... odwrócił się ku domowi, skłonił głowę... zobaczył w oknie matkę, która go jeszcze krzyżem żegnała, i spiął siwego...
Ruszyli wszyscy... Żołudek przodem zanucił: Sub tuum praesidium...
Wozy ciągnęły za nimi.
Gdy śpiew ustał... a odwrócili się jeszcze spojrzeć za siebie, dworu tylko dachy było widać z za wałów — tuman kurzawy wlókł się za nimi. Konie raźno prychały, ludzie wzdychali... słońce przypiekać zaczynało... Tuż za wsią i łąką, a polem wjechali w dębinę należącą do Gołczwi.
W prawo za lasem tym szła granica i przytykała do Horbowa... a w Horbowie mieszkała pani Pociejowa z córką... Dopóki lasem jechali i dworu sąsiedniego widać nie było trzymał się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.