starczyć mu wszelkiego napitku... I pije jak pan... z korzeniami i z cukrem! Inaczej nie! O! tak... klucze na kołku... ani o nie dba...
— A jakże się księżna znajduje? nie wiecie? — badał ciągle przybyły.
— Jakżebym ja nie wiedział? — mówił Müller — miły Boże, któż ma wiedzieć, jeśli nie ja? Z początku były historje... rozpacze... nawet krzyki czasem... Może już spokojniejsza. Gdy książę odjeżdżał, aż ludzie się litowali nad nią, gdy mu wyrzuty czyniła... Nic to nie pomogło... bo nasz książę, jego miłość, ma charakter męski, a to jest, słyszę, Polka płocha... i nie chciała się do jegomości przywiązać...
Prawił tak, a gość popijał niby, bo do ust przytykał kubek, który stał jednak prawie pełny — popijał i słuchał... Wstał wreszcie i chodzić począł... Poklepał po ramieniu gospodarza.
— Na miłość Bożą, waszmość mnie nie wydawaj — ja tu dla wszystkich gram rolę obcego, jestem obcy — rozumiesz mnie?... i będę próbował podkraść się do zamku... Mam takie rozkazy...
— Stary Kerner do niczego... pije i nie płaci, — rzekł Müller — trzeba przekonać księcia, iż on na zamku nie powinien dowodzić. Owies nawet dla koni bierze darmo... Oddalić go.
— Oddalimy go — rzekł podróżny — ale... cicho!
— Na mnie spuść się wasza miłość.
— Wszak pod wieczór mógłbym jeszcze zamek pójść obejrzeć? hę?
Gospodarz się zamyślił.
— Dlaczegóż nie? nawet spróbować można zamówić się do zamku!... Oni gotowi puścić!
— A dziś jeszcze nie, — rzekł gość — mogłaby się obudzić uwaga... to na jutro...
— Zapewne, że jutro jeszcze lepiej — potakiwał gospodarz.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/305
Ta strona została uwierzytelniona.