Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/306

Ta strona została uwierzytelniona.

— A żebyś waszmość nie sądził, że ja, jak Kerner, nie płacę... — dodał, śmiejąc się i dobywając parę dukatów... — oto zadatek...
Müller dłoń uchylił przestraszony.
— Pocóż to? poco? — zawołał. — Wasza miłość uwierzysz mi, że ja ludzi ze spojrzenia pierwszego odgaduję...
— Milczże, proszę...
— I prosić o to nie potrzeba — mruknął gospodarz.
— Jeżeliby spytano o mnie, mówcie, że mam sprawę do księdza...
Drzwi otworzył sam gospodarz, zmierzchało, gdy gość otulony lekkim płaszczem wysunął się z gospody. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, posunął się pod domostwy bokiem rynku i, poszedłszy ku kościołowi, zniknął. Tu spuściwszy się nieco wdół, przemknął się przez dawny most zwodzony i, zamiast ścieżką iść ku bramie zamkowej, zwrócił się bokiem góry poza okólny mur, który go zasłonił od miasteczka.
Góra była łysa, zrzadka kupkami piołunów, dziewanny i dzikich, bladych kwiatów okryta. Można było z trudnością czepiać się jej boków, choć przechadzka niewygodna była. Wprost z jej obrywów wznosiły się stare mury kamienne na kilkadziesiąt stóp wysoko, opatrzone strzelnicami. Podróżny zdawał się im przypatrywać z uwagą wielką, jakby gdzieś w nich szukał obiecanych furt, których widać nie było. Grube i ciężkie skarpy gdzie niegdzie podpierały stromą ścianę.
W jednej z nich, zręcznie wyskokiem muru przykryte, zataiły się małe drzwiczki, których domyślić się i wyszukać było bardzo trudno — dostrzegł je opatrujący, a obejrzawszy się dokoła, zbliżył się dla oglądania zbliska. Całe żelaznemi blachami obite, niewielkie drzwiczki tej wycieczki, choć ordzewiałe, zdawały się mocne bardzo. Z zewnątrz nie było do nich ani klucza, ani otworu.