Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

ścił, milczący tak stał... Sułtan tylko, korzystając ze spoczynku, prychał i rżał. Czy rżenie jego kogo w domu zbudziło? Jeszcze Medard nie wiedział dobrze, co pocznie, gdy w ganku pod kolumnami zjawiło się — to, czego tak pragnął... dziewczę z czarnemi oczyma, które mu od ust bez ceremonji słało wesołe pozdrowienie...
Jużby go było nic w świecie nie powstrzymało naówczas u bramy... w dwóch skokach stał przed gankiem, a Jadwisia cieszyła się ślicznemu Sułtanowi...
— A cóż to tak rano? we zbroi? dokąd? gdzie? jak?
— Na wojnę... panno podczaszanko...
Dziewczę się niezmiernie zdumiało...
— Jakto? i pan? i pan? koniecznie! dziś!
— Natychmiast! Chciałem tylko podczaszynę i pannę podczaszankę pożegnać, zwróciłem się z gościńca.
Poczęła dziwnie główką potrząsać...
— Jaka szkoda Sułtana! — zawołała dziecinnie — pył, kurz, błoto... głód może, wszystko znosić będzie musiał...
— A ja? panno podczaszanko?
Podniosła oczy zdziwione. Na myśl jej to nawet nie przyszło...
— A pan? to prawda! ale pan jesteś... mężczyzną, rycerzem...
— I mnie pani wcaleś nie pożałowała?
— A pocóżbym miała żałować? — odpowiedziała spokojnie. — Pan mówiłeś tyle razy, że takbyś chciał iść na bisurmana — na Tatarów... na nie wiem kogo, byleby się bić... Myślałam, żeś pan szczęśliwy...
— A! tak — szczęśliwy, że na wojnę idę, ale nieszczęśliwy, bo panny podczaszanki nie zobaczę długo...
Jadwisia obejrzała się dokoła żywo, bystro i postąpiła krok bliżej.
— A! to dobrze... — odezwała się ciszej —