Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

Medard nie widział nic, nie słyszał, nie kierował koniem, dobył wstążki i całował ją, i szukał dla tego skarbu najbezpieczniejszego miejsca... dopóki go nie umieścił na bijącem sercu...
O wszystkiem zapomniał w tej chwili. Przysiągł Jadwisi... i miał nadzieję nadziei... przysiągł jej wierność do zgonu... Czyżby żądała przysięgi, gdyby on jej był wstrętny?
— Powrócę zwycięzcą! — wołał do siebie — matce do nóg upadnę! dobra matka pozwoli... Jadwisia będzie moją!
Ani pomyślał o podczaszynie!
Obóz stał natenczas pod Krakowem, a znajoma nam szlachta lubelska rozsypała się tu po różnych chorągwiach. Pełce dostało się być w pana Myszkowskiego regimencie, złożonym z różnej drużyny, gdzie nikogo swojego nie znalazł, ani twarzy znajomej, ani dłoni przyjaznej. Smutna to rzecz młodemu wpaść tak między obcych, a jak tu jeszcze, starych po większej części wyjadaczy, którzy sobie ową młodość lekko cenili, a z niedoświadczenia śmiechy stroili, choć czasy były cale nie do wesela i żartów...
Ktoby był poznał ów obóz, nie poznałby tego rycerstwa tak ochoczego i dobrej myśli, które zawsze bywało i w najgorszym razie serca nie traciło, ani fantazji. Był to taki dopust na Rzeczpospolitą, że go i najhartowniejszy człowiek równym umysłem znieść nie mógł. Nieprzyjaciela w kraju niejeden raz ludzie widzieli i pożogę najstraszniejszą, oną tatarską, co jak płomię niszczące przelatywała ogromne obszary, zostawiając po sobie pustynie — tego się ludzie nie lękali... gorsze przyszło daleko. Nie wiedzieć było gdzie szukać nieprzyjaciela, a gdzie wroga, bo połowa lepsza przeszła do Szweda, i nierzadko jeden brat trzymał z Gustawem, a drugi z Kazimierzem... tak, że i w polu dostało się spotkać nieraz z takim, co go, zamiast szablą ciąć, powinno się było uściskać.