Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozdwojone były umysły, chmurne twarze, niejedne zdania i żołnierz z obozu prawie w tej rozpaczy w nocy uchodził, aby doma być i od najazdu się jako obronić, a przynajmniej gdzie familję w murach przechować.
Jeszcze się wszakże wielu zdawało, że Krakowa bronić potrafią, i ufano mocno Czarnieckiemu, który był jeden człek mały, wielkiego serca, co do końca nie wątpił, a męstwo miał tam, gdzie już drugim tylko łzy zostały...
W obozie przy jesiennej pogodzie, a niewielkim dostatku, choć Kraków był tuż — smutkiem wiało jak po pogrzebie. Z ucha do ucha podawano sobie o królu szwedzkim takie wiadomości, że odrazu serce odejmowały. Potłukł ci go był parę razy pan Czarniecki, ale kawałkami urywając, a całej potędze mało było nadziei się oprzeć.
Choć z młodą odwagą, jaką niedoświadczenie daje, i z ufnością w powodzenie przybył pan Medard do chorągwi, tu cale inaczej znalazł, niżeli się spodziewał. Przyjęto go, zukosa patrząc... Na regestrze zapisany stał daleko, o co się niewiele troszczył, ale z towarzyszów do nikogo przystępu i od nikogo słowa.
Czeladź mu bito, wozy spychano... a od nikogo dobrego nic nie posłyszał. Ale harda dusza, gdy się tak zobaczył samotnym, rzekł sobie: „Wolę zostać pojedynkiem, niż się ludziom napraszać.“ Nie zważał i na to, że go zawsze słano gdzie najciężej było wytrzymać: po nocach, na podjazdy, na straże; — pełnił, co przykazano i milczał, trzymał się, a że miał postawę silną i widziano, iż sobie w kaszę napluć nie da — nie zaczepiali go, samopas tylko zostawując.
Przecież smutno mu było.
Pod innemi chorągwiami miał znajomych, przyjaciół i krewnych, byłby się pomieścił, ale wziął to sobie za honor, aby od złego nie uciekać, ale je przemóc i zwyciężyć. Łatwa rzecz