była ujść — a śmiech za sobą zostawić. I mówiliby słusznie, że go stąd wykurzyli.
— Licha zjedzą, nim mnie do ucieczki zmuszą — rzekł w duchu i trwał.
Miał przyporzysko swe z ludźmi i końmi Pełka przy węgle stodoły, którą kilku z towarzystwa zajmowało... Mało nie chlew mu się dostał; bo to był kawał dachu na słupach, który czeladź chróstem z płotu wyłamanym ścianami ostroiła od wiatru i deszczu zimowego, co niemal dzień w dzień przechodził. W tej biedzie jeszcze wytrwać jako tako było można, bo dach trzymał i nie przeciekał. Całe tu gospodarstwo i Sułtan, i wozy, i pod wozami czeladź się tuliła.
Ściana drewniana tylko dzieliła go od zajmujących stodołę, a że była dziurawa i nieszczelna, słyszał przez nią łatwo, co rozprawiano pod bokiem...
Trafiła się nieraz nieostrożna mowa i o nim samym, — puszczał ją mimo uszu... Wieczora tego Medard, wróciwszy z objazdu, wcześnie się na wojłokach położył, aby trochę dać kościom wypocząć — ale nie spał. W stodole świeciło się jeszcze, ichmość towarzysze przy latarce grali w kości i baraszkowali, miodu sobie nie żałując, bo to sławny był ów dawny miód krakowski...
Snać musiano sądzić, iż Medard z objazdu nie wrócił, bo rozmowa się toczyła swawolna o nim. A słyszał ją tak wyraźnie, jakby naumyślnie mu ją do uszu kładli.
— Wlazło nam to do chorągwi — mówił stary Żebrowski — i ani się myśli starszym akomodować, ani dba, jak się na niego patrzą... Prawda, że swoje robi... ale do życia z towarzystwem się cale nie zda...
— Choćby go „mores“, mocanie, nauczyć trzeba — odezwał się drugi, Broński niejaki, ja to dawno mówię. Chłopak snać pieszczony, sły-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.