Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

bo kipiał cały, lecz żeby pierwszy zwady nie szukał, której już był pewien.
Broński podśpiewywać zaczął... a nucił coś na Lublinian, że są hołysze i że bez koszul chodzą... Coraz głośniej śpiewał, że go już nie można było nie słyszeć.
Wystąpił Pełka z pod daszku.
— Mości towarzyszu, rzekł — myślę, że to do mnie przyśpiewujecie na dzień dobry? czy wam skóra świerzbi?
— Nie skóra, ale dłoń, gdy na waści patrzę... — odparł butno Broński.
— Trzebaby jej krwi upuścić, to jedyna rada — odezwał się Pełka... możebyście po cyrulika posłali do Krakowa?
Czeladź się śmiać zaczęła, Broński przystąpił krok.
— A już tego dosyć! — krzyknął — wlazłeś nam tu, gagaciku... nieproszony i niedziękowany... myśmy tu starzy towarzysze, chodzisz pojedynkiem, na nikogo nie zważasz... trzeba cię rozumu nauczyć.
— Byle po kawalersku: — odrzekł Medard — jeden na jednego, nie dziesięciu, jakeście ze Trzcińskim zrobili, bo to niepoczciwa i nierycerska...
Broński się zaperzył i już szabli dobywał.
— Stanie mnie jednego na ciebie! — krzyknął — wychodź z jamy!...
Ledwie tych słów domawiał, gdy Pełkę już miał przeciwko sobie. Ani słowa nie rzekłszy, stanęli z szablami dobytemi. A że zwadę pewnie i widziano, i słyszano, kołem się zebrało dużo ciekawych, szczególniej z szopy, wczorajszych.
Wszystko to milczało, szydząc sobie i drwiąc z pod wąsa.
Broński był żołnierz stary, rębacz dobry, człowiek ostrożny, ręka silna — serca miał wiele, ale dosyć był nieszczęśliwy w starciach, mało kiedy bez kresy wyszedł.
Słyszeli wszyscy, gdy Medard mówił o