Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/430

Ta strona została uwierzytelniona.

Konia trzeba było kuć na ostro, broń opatrzyć dobrze, aby nie spaliła. Cały wieczór zeszedł na gawędzie i przygotowaniach. A że dodnia wyjeżdżać mieli miejsce opatrzyć na Bielanach, Wielikaniec i Rożański, z zamku powróciwszy, nocowali na gospodzie u Pełki. Było jeszcze kilku i nie uszło na sucho, lecz nikt nad miarę nie wypił.
Gdy się na brzask zbierać zaczęło, mróz wziął większy i dzień wróżył się pogodny. Przeżegnawszy się tedy, ruszyli ku Bielanom w milczeniu. Pomimo nocnej biesiady nikt jakoś wesoły nie był, wszyscy ciężkie serca mieli. Medard jechał posępny, bo mu się koń parę razy pomimo ostrego okucia potknął, a naówczas uważano to za złą wróżbę. Wielikaniec ziewał i żegnał się, Rożański, nie dospawszy, na siodle drzemał.
Tak dobili się do lasu, gdzie między dwiema górami w zaciszu miejsce się wybrało dobre i niezbyt śniegiem zasypane, gołoledzi też nie było, tylko miękki grunt, liśćmi pokryty.
Na drodze postawiono czaty, aby przejeżdżającym wskazały, gdzie na nich oczekiwano.
W pół godziny może ukazał się orszak pana pisarza, który dla inparycji szlachcicowi wziął z sobą kniazia Ogińskiego i Kołłupajłę, Radziwiłłów dworaka, człeka wielce poważanego, który szablą, i językiem zarówno dzielnie władał, a pokaźny był, że za senatora go zdala wziął, kto nie znał.
Na placu już, gdy się powitano, nie było rozmowy żadnej ku zgodzie, bo nikt nie sądził, aby się do niej ichmość oba skłonili.
Pisarz, iż w cudzoziemskim stroju chadzał, szabli nie miał, tylko, zamiast szpady, mieczyk prosty nie do rzeczy, na który ramionami ruszając, śmieli się Wielikaniec i Rożański. Zato pistoletami doskonałemi, na oko nawet rzadkiej piękności, przeciwnika przechodził, który miał