Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/447

Ta strona została uwierzytelniona.

Ściskali się tedy wszyscy trzej jako starzy towarzysze, przypominając czasy pana Czarnieckiego i krakowskie biedy, i Szwedów. Pełka go od tych czasów nie widział, pytania się więc sypały bezliku.
— A no, spodziewam się, — rzekł Zboiński — że ci, miły Medardzie, choróbsko to odeszło, coś je miał, że od wzdychania za jakąś tam jejmościanką mało ci piersi nie pękały.
— Tak to jest, — odezwał się Rożański — iż pono do rozumu przychodzi, ale dopiero teraz i to zażywszy dla niej biedy niemałej. My go tu żenimy.
— Dopiero teraz! — rozśmiał się Zbój — tom i ja wczas jeśli nie na wesele, to na zrękowiny przybył.
Poprowadził gospodarz gościa do żony, zostawiając Pełce czas, aby się odziewał. Tu mu dopiero opowiedział wszystko o Medardzie, i jaką z nim biedę miał, póki go nie nakłonił do ożenienia.
— Za kogóż to jego umiłowana znowu poszła? — zapytał Zboiński.
— Ostatnio jest za Pacem pisarzem, chociaż z nim nie żyje, bo się z sobą pogodzić nie mogli.
— Za Pacem... pisarzem! — ozwał się Zboiński — ale czyż pewna?
— Niezawodna rzecz! Widziałem ich oboje czasu koronacji, ona od niego jak od wilka uciekała. Obawiała się do domu sama potem odjechać, aby jej gdzie na drodze nie porwał i do klasztoru nie wsadził, bo się z tem odgrażał.
— To się już teraz nie ma nieboraczka czego lękać — szepnął Zboiński, uśmiechając się.
— Albo co? — zapytał przestraszony Rożański.
— Może lepiej, żebym zmilczał! — rzekł gość.
— Nie, przede mną mów wszystko!
— Pac nie żyje, — dodał Zboiński pocichu — mówią, że się grzybów objadł, drudzy prawią