Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/451

Ta strona została uwierzytelniona.

miał mówić, co czynić, jak prowadzić, w jaki sposób kłamać i bałamucić.
— Już mi to Pan Bóg przebaczy, — rzekł do siebie — innej rady niema.
Gabrykowi po drodze, że był człowiek dobrze swemu panu życzący, Rożański wytłumaczył wszystko, aby go nie wydał, i kazał milczeć. Sam co rychlej powrócił do wieczerzy, aby tu koniecznie zatrzymać Pełkę, by się nie ukazał i nie wyszedł, pókiby dworzanin nie odjechał...
Wszystko to, choć z wielkim pośpiechem i łap cap zrobiwszy, szczęśliwie do skutku wyprawę dworzanina doprowadził. Dopiero, gdy już za bramą i za wsią był, o czem Paweł mu szepnął, — Pełkę mógł z niewoli wypuścić i już na niego nie zważać.
Trzeciego dnia wespoły ze Zboińskim do Kmiciców z paradą w dziewosłęby jechali, a że dzień był bardzo piękny i Pełka zdrowym się czuł, nie chciał inaczej, tylko konno, utrzymując, że kolasą albo wozem zajeżdżać mężczyźnie po pannę wstyd było. Dobrał mu Gabryk spokojnego bułanka, który tak nosił, że na siodleby szklanka wody, stojąc, się nie rozlała, a łagodny był, że lejca prawie nie potrzebował i rześki, że się bez ostrogi obszedł. Słowem, koń dla dziecka, dla kobiety i dla żołnierza na wojnę. Dzień był wiosenny, śliczny, wesołość w powietrzu, drzewa w młodych sukienkach, niebo w lazurowej szacie... i humory ichmościów też różowe były.
Pół drogi ujechali szczęśliwie. Gdy na gościńcu Rożański, który miał oczy krogulcze, zoczył jezdnego... i poznał w nim, choć mało nie o ćwierć mili, dworzanina pani pisarzowej, który powracał ze Zdun... Jechali groblą... nie było kędy z drogi mu zjechać...
— Oczywiste nasłanie Boże, — odezwał się do siebie w duchu Rożański — rozstąp się ziemio! niema jak radzić.