Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/459

Ta strona została uwierzytelniona.

naonczas dusze czyścowe po świecie, zjawiały się widma i upiory. Pełka więc rozpoczął od krzyża świętego i formuły: Wszelki duch Pana Boga chwali!
— Panie rotmistrzu, jam nie duch! — ozwał się stłumiony głos od okna.
Wielce zdziwiony porwał się Pełka, poznawszy głos Żaby, dworzanina pani pisarzowej.
— Coś za jeden?
— Żaba! Żaba! czy mnie pan nie przypominasz?
— A cóż ty tu u kaduka robisz po nocy?
— Za was cierpię... — westchnął przez okno, wskazując pośpiesznie, dworzanin...
— Co to jest? co się stało? jakeś się tu dostał? — powtarzał przelękniony Pełka — mów...
— O! jest o czem gadać, jeśli pan o niczem nie wiesz... — dodał Żaba.
— O czemże mam wiedzieć?
— Jam tu życia niepewien, idźmy na ogród, powiem wszystko...
W głowie się pomieścić nie mogło Medardowi, co się z tym człowiekiem działo; narzucił więc co prędzej opończę na ramiona i, otworzywszy drzwi do sieni, pocichu razem z Żabą wyszedł do ogrodu. Tu żywej duszy nie było, oprócz śpiewających słowików... posunęli się szpalerem, milcząc, ku końcowi ogrodu...
Żaba śpieszył, jakby go co pędziło, znać na nim jeszcze strach było...
We dworze wszyscy spali... mogli więc bezpiecznie, siadłszy na ławie, rozmawiać, niepodsłuchiwani.






— Przebyłem ja tu dobrą łaźnię! — wzdychając, zawołał Żaba — i gdyby nie to, że dla naszej pani pisarzowej, jak ona każe i popatrzy na człowieka temi oczami, co to nawskroś przebijają, radby każdy i w ogień i w wodę, — rzuciłbym już wszystko i do domu uciekał...