Pełka nic jeszcze nie odpowiedział, oczy sobie zakrył dłońmi i trzęsło go chwilami jakby febrą, a chodził i miotał się... to głowę na piersi zwieszając, to ją ku niebu podnosząc.
Dworzanin ciągle swoje prawił.
— Panie rotmistrzu, to niema co myśleć i wzdychać... na koń i jechać...
— Matka tam jest! — powtórzył, jakby do siebie sam Pełka...
— Ależ pan widzisz, że ona przeciw matce nawet po was śle, toż to znaczy, że ona nic nie będzie mogła przeciw wam. Namęczyłeś się pan dla niej dosyć, życie całe, wiedzą o tem wszyscy, a gdy pora przyszła zapłatę wziąć — ważysz pan jeszcze, co poczynać... Już ona niedarmo was tam woła...
Ruszył się Pełka, nic nie mówiąc, jakby już do konia, a Żaba za nim, lecz prędko stanął i ręce załamał.
— Nie, — rzekł — tak nie mogę.
— A... rotmistrzu! mnie i siebie gubisz razem — zawołał, rzucając się do niego, Żaba... — na rany Pańskie jedźmy... a toż wdowa sama... sierota...
Zechcesz pan powracać... wrócisz... ale jej odmówić...
— Trzeba doczekać gospodarza, aż wstanie, by się z nim rozmówić, jak należy, i pozwać do ratunku...
Jak złodziej uciekać nie myślę...
Gdy to mówił, zaszeleściało w krzakach i okryty opończą wyszedł z nich na światło księżycowe Rożański.
Obaj rozmawiający przestraszyli się zrazu, a Pełka z gniewem powstał przeciw niemu.
— Wziąłeś mnie waszmość, widzę, w kuratelę — zawołał — jak człowieka z rozumu obranego! Ślicznych się ja tu dowiaduję rzeczy... tom już niewolny, ale waszmości poddany... kiedy do mnie posłańców nie puszczacie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/462
Ta strona została uwierzytelniona.