Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

To rzekłszy, wstał Ozderski, podał dłoń Pełce, który go z należytą siwiźnie czcią w ramię pocałował, i pociągnął. Został się Medard sam pod daszkiem, słysząc, jak w szopie wrzawa się ogromna jęła. A że wczoraj na podjazdach był i dnia się spodziewał wolnego, poszedł zaraz do pułkownika, aby się do miasta wyprosić choćby do nocy.
Był podówczas Mrozowski wiceregentem pułkownika, bo samego w obozie nie widziano; do niego się więc zameldował, choć drudzy i bez meldowania szli, gdzie się któremu podobało. Pełka tej winy na sobie nie chciał mieć.
Mrozowski, choć jakoby z Tatarów pochodził, bo mu to niektórzy zadawali, żołnierz był ostry i człek prawy... Zgryzot się niemało najadł z towarzystwem swem, któremu rady trudno dać było... Znał on wszystkich, nietylko z imion, nazwisk i twarzy, ale z humorów i na co który kulał. Pełkę ostro trzymał, choć mu krzywdy nie wyrządzał, a był w każdym czasie takiego oblicza człek, jakby się wiekuiście gniewał, nadąsany, kwaśny, niby zły i pomrukujący. Może wiedział, że gdyby się nieco łagodniejszym uczynił, jużby po nim było, niktby go nie posłuchał.
Gdy Pełka pod namiot wszedł, już snadź wiedział co zaszło — ostro nań spojrzał.
— A co to waszmość za okazję miał? — zapytał.
— Ja żadnej, — rzekł Pełka — do mnie ludzie jej szukali, trudnoż się dać zjeść.
Zmilczał pułkownik...
— Wczoraj na podjeździe byłem — a dziśbym do miasta życzył, na kilka godzin...
Pokiwał głową Mrozowski.
— Jeszcze to łaska, że ja o tem mam wiedzieć, — bąknął — drudzy się nie pytają.
Chodził po namiocie, wąsa targając... potem przystąpił do Pełki.