Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/477

Ta strona została uwierzytelniona.

Jak zaczął tak Zboińskiego ze wszech stron zachodzić, a zaklinać na co miał najdroższego, w końcu go skruszył.
— Jadę, — rzekł — dziej się wola twoja! a no, pamiętaj, że gdy się co niedobrego stanie, nie spada na mnie... Ludzi daj i koni co najwięcej, co najrychlej, i drogę wskaż. Co robić! muszę, to jadę.
Zaczął go tedy Rożański ściskać i całować, i wnet po włodarza, po ludzi, po czeladź, konie... We dworze i na pięćdziesięciu siodeł i żelaza się znalazło... Wrzawa, zgiełk, rwetes okrutny zawieruszył w jednej chwili dworem i wioską... Zboiński się w pół zbroiczki odziewał i jak dowódca już na koniu siedział. Za nim zbierana drużyna, ludzie po większej części, którzy jako ciury i czeladź już za wojskami chodzili, a z orężem i rozkazem obejść się umieli. Wyglądało to niepokaźnie, koń nie był doborowy, rynsztunek łatany, odzież jaką kto miał, a co oręż, o tem już i mówić niema co... Zboińskiemu wstyd było takiemu oddziałowi dowodzić, a no ciągle powtarzał, iż się Cygan dla przyjaźni dał obwiesić — takoż i on.
Mimo nagromadzonych umyślnie przeszkód i po drodze zwłok bezliku, niecierpliwa wdówka zbliżała się z ludźmi swoimi, sporząc i nagląc do celu podróży... Więcej jednak niż o dwadzieścia cztery godziny wyprzedziła ją matka, tak że Zboiński, śpieszno jadąc ze swymi ludźmi, po karczmach wszystkich języka biorąc, późno w nocy dopiero z orszakiem jej się spotkał.
Było dobrze po północy, gdy dobiwszy się do ogromnego karczmiska na skraju lasu i zmusiwszy, aby mu otworzono — zobaczył w niem tabór ludzi i koni, których zaraz policzył, a po Żabie poznał, do kogo należeli. Nie było ich nawet dziesiątka...
Swoimi Zboiński tak rozporządził, że ich piętnastu na łące pod karczmą, z końmi posiodłanemi, którym tylko popręg popuszczono, nocowało