Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/483

Ta strona została uwierzytelniona.

tu mało nie dziesiątek, a ichmościów sześciu, i gdyby na odwrót było, my sobie gwałtu uczynić nie damy.
— Wyjrzyjże-no, panie bracie, trochę przez szpary od ścian, — śmiejąc się, rzekł Zboiński — przekonacie się, że ja na wiatr nie mówię nic... Prawda, że nas tu sześciu, a no poza karczmą też trocha jest.
Żaba pobladł, lecz sądząc, że go tak straszy na żarty, pobiegł i oko przyłożył do wrót... Za wrotami stało rzędem kilkunastu konnych i zbrojnych ludzi.
— Cóż to ma znaczyć? — zawołał.
— Jużem wam mówił, — odezwał się Zboiński — darmo konie zaprzęgać, nie pojedziecie.
— Dlaczego?
— A no — mór!
Zboiński sam się z tego rozśmiał, co mówił.
Żaba zgłupiał, rzucił się do izby, w której była pani. Nie broniono mu. A tuż drzwi się otwarły naoścież, i pani pisarzowa wybiegła z oczyma zapalonemi wprost na Zboińskiego.
— Słuchaj waszmość, — zawołała — czy mi wytłumaczysz, co to jest? Prawisz o morze? Ludzie mówią, iż z karczmy puścić ich nie chcesz? Coś za jeden? jakiem prawem?
Na te żywo, jak grad, sypiące się słowa Zboiński miał czas namyślić się z odpowiedzią.
— Wierzysz pani czy nie, iż mór jest, do woli jej to zostawiam, ale mi kazano w tamte strony nie puszczać ludzi — i nie puszczę.
— Kto kazał? kto śmiał? — krzyknęła pisarzowa.
— Z urzędu... — rzekł zimno Zboiński.
Gdy to mówił i wyplątywał się jak mógł i umiał pisarzowa patrzała nań, badała, twarz się jej mieniła, naostatek skinęła, aby za nią do izby szedł, i drzwi za nim zatrzasnęła.
Ze wzruszenia z początku mówić nie mogła, aż ochłonąwszy.