Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/501

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy ichmoście posiadali, łowczy nie bez konfuzji, która się na jego twarzy wydawała, zoczył dopiero stojącego zdala Pełkę i zbliżył się ku niemu.
Ten go marsem powitał.
— Skądżeś się tu wziął? co cię przyniosło? — mruknął Pełka... — co to za kawalkata i czereda ichmościów waćpanu towarzyszy? Na wojnę czy na wesele jedziecie? Myślałem, żeś waść w klasztorze zaszył, jak mi mówiono. Cóż tu robisz?
— Wypadkiem jestem! wypadkiem — łykając ślinę, spluwając i trąc czoło, odrzekł łowczy sturbowany — mimojazdem... (tu się schylił do ucha)... gwałtem mnie zmusili, abym ich tu wiózł.
— Poco?
— Hm! ciekawi byli pisarzowej.
— Waszmość mnie znasz, — szepnął mu w ucho Pełka — nie dam sobie pod nosem brzdąkać... rozumiesz, panie łowczy?...
— A któż o tem myśli... ja — nie winien jestem, jak nowonarodzone dziecię... Po drodze... przypadkowo...
Pełka nie mówił więcej, ale snadź się burrzyło w nim tem bardziej, że Cyrulska szyderskiem okiem nań wyzywająco spojrzała, a pisarzowa swoim obyczajem dworowała już z nowoprzybyłymi. Choć z nazwiska najmniej, z postaci i ruchów podobał się jej najwięcej czupurny, młodziuchny, żwawy i gadatliwy Pokubiata.
Firlej też zyskiwał wejrzenia, najmniej ów kniaź Kozika, który niewiele miał talentu do rozmowy, lecz zato wyglądał jakby ich wszystkich mógł zgnieść w garści.
Pisarzowej w kilka minut poznać nie było można — taka ją pusta wesołość opanowała i tak się wyłamywała, wykrygowywała przed zalotnikami, śledząc pilno, jakie na nich czyni wrażenie.