Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/506

Ta strona została uwierzytelniona.

— To jest czterech — rozśmiał się Litwin.
— Łowczego nie liczę... bo ten tylko był „powodyrem“, jak go kniaź nazywał. Teraz zostało nas dwóch — hę? ja i waćpan... a zdaje mi się, że obaj się tu nie pożenimy — więc jednemuby pora ustąpić...
— I ja tak sądzę — począł, w boki się biorąc, Pokubiata. — Zatem kwestja: któremu?
— Otóż to...
— Tak jest! — dodał Litwin. — Ja odjeżdżać nie myślę.
— I ja też!
— Będziemy więc siedzieli obaj, aż któremu z nas sama jejmość da odprawę.
— Ja inaczej myślę — rzekł Firlej.
— Może być, że odprawę dostaniemy obaj, — począł ciszej Litwin, zbliżając się do Firleja — łowczy nas w pole wyprowadził.
— Słyszeliście go? — krzyknął Godziemba — a to mi piękna wdzięczność!
— Albo waszmości w pole wyprowadzono — kończył Pokubiata. — Ja, mosanie, mam zwyczaj, nim charty ze smyczy spuszczę, dobrze pole opatrzyć, rozsłuchać się, skąd wiatr wieje i powąchać... co niesie... Poszedłem i tu na wzwiady. Myśmy tu pono na cudze wesele przyjechali.
— A to co? na jakie? — począł łowczy...
— Cała tajemnica w tem, że matuś nie chce pana Pełki, który się w jejmości kocha zdawna, i ona go też pono...
— Któż to waszmości powiedział? — rozgniewany burknął łowczy. — Że on się kocha, nie przeczę, ale ona! Cha! cha! ona się kochać... ona! cha! cha! Ona za Pełkę się wydać! cha! cha!
Firlej słuchał a patrzał.
— Jam z twarzy tego ponurego jegomości wyczytał, że tam w sercu na dnie u niego coś siedzi. Gdy spojrzy na pisarzową, jakby strzelił.