Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/535

Ta strona została uwierzytelniona.

walnie tłoczyły... Na siodło skoczył lekko... zaraz mu się głowa podniosła, rozprostował się, niby inny człowiek... Pojechali zwolna... W ulicy już znowu, jakby się siebie wstydził, głowę spuścił i koniowi w grzywę tylko patrzał a milczał.
Dzień był prześliczny, wietrzyk chłodził powietrze, miło było całą piersią niem odetchnąć. Gdy się za miastem znaleźli, Pełka sobie przypomniał ową wycieczkę z Janem Kazimierzem i powrót z niej, i łuny palącego się Krakowa i spotkanie z matką i córką. Dużo czasu upłynęło, wiele się zmieniło rzeczy — westchnął ciężko...
Pod laskiem bielańskim stał powóz i konie — kobieca suknia migała dalej na drodze. Snadź na przechadzkę wyjechawszy, pani jakaś pieszo ją tu dalej odprawiała w cieniach pięknego gaju. Na widok ludzi, koni i kobiety Pełka się zatrzymał.
— Cóż ci to? — spytał Rożański.
— Zawrócimy, — rzekł — nie chcę się spotykać z nikim.
— Ale ba! dla wilka nie iść do lasu, — rozśmiał się Wacek — cóż to z ciebie za tchórz! Co nas tam obchodzi, że się kto przechadza, pominiemy go i pojedziemy dalej. A toćby przyszło z domu nosa nie wytykać, gdyby człowiek twarzy kobiecej unikał...
Z widocznym przymusem Pełka nierychło, na usilne nalegania przyjaciela, konia trącił i dalej ruszyli.
Powóz stał w cieniu drzew... ludzie przy nim nieznajomi nie obudzili żadnego podejrzenia w Medardzie.
— Wiesz co, Pełka, — rzekł Rożański — najlepiejby i nam tu konie porzucić, niechby je Gabryk potrzymał, a mybyśmy pieszo się sobie przeszli.
Na kilkanaście kroków przed nimi szła zwolna kobieta, od której oczu nie mógł oderwać