cało — ale że ani w Polsce, ani królem nie umrze...
Zamilkli wszyscy.
Wtem, gdy się znowu do szklanek zabierali, ode drzwi ktoś, podszedłszy, pana Medarda po ramieniu uderzył. Był to posłany przez wiceregenta towarzysz, który miał sobie zalecone, aby Pełce udanie się na zamek przypomniał. Rad był temu poczęści, bo mu kielichy nie w smak szły, i pożegnawszy swoich, wyrwał się od nich, za posłem śpiesząc, który go miał do pana marszałka Lubomirskiego doprowadzić. Snadź o ludzi niełatwo było dla króla, gdy ich tak tam ciągniono.
Laskowscy go aż do sieni przeprowadzili z wielkiemi okazami przyjaźni, za którymi też i Żebrowski wyciągnął, nie bez przyczyny.
— Słuchaj waść, jak się zowiesz Pełko, — rzekł zdala — pono mi się z pod chorągwi wynosisz, abym cię za moją krew nie karał; ale mi nie ucieczesz — prędzej czy później znajdziemy się i za swoje oddam.
— Bądźże waszmość pewien, — odparł Pełka — że ani mu uchodzić myślę, ani się go obawiam; znajdziecie mnie wpogotowiu na zawołanie.
To rzekłszy, skłonił się Laskowskim, siadł na koń i do zamku jechał.
Gdy się Pełka na zamek dostał, zrazu od Annasza do Kaifasza posyłany, nic dopytać nie mógł. Znać było nieład wielki i samopasność osobliwszą. Każdy się o siebie troszczył... porządku nie było żadnego. Dworzanie się zabawiali kupkami porozdzielani, o królu słychu nie było, coby robił i czy do niego przystęp był wolny. Marszałek też Lubomirski, zajęty więcej niż inni, łatwo przystępnym nie był. Błąkał się tedy Pełka, dopytując długo, najwięcej mu ra-