koniec końcem w zapusty tego roku naznaczono wesele, i — pod niebytność moją, bo ja umyślniem zjechał na ten czas — ożenił się Boncour. Niewiem czy sobie imaginował, że żonę ze dworu weźmie, ale ona królowéj była potrzebna i ani myślała się ruszyć. Tyle tylko, że im mieszkanie wspólne wyznaczono, ale że Boncoura król ciągle posyłał, ona zostawała sama jedna.
Będąc już zamężną i wolną, przyjmowała kogo chciała, wieczorami wyprawiała kolacyjki gachom i koleżankom, słowem bawiła się jak chciała.
Dostąpiłem i ja tego szczęścia, że mnie też zapraszała abym przychodził, ale noga tam moja nie postała. Oburzała się dusza na to ażeby złodziejem zostać i komuś szczęście a cześć kraść dla zabawki. A takiego kochania płochego, jakiem się wróble na dachach popisują, nigdym nie lubił; ona zaś innego pono nie rozumiała.
Żal mi jéj było... bo patrząc na nią czasami — zdawało się, że to najświętsza panienka, najniewinniejsza istota, skromność sama — gdy pod tą powierzchownością mieszkała zdrada i fałsz.
Raz i drugi mnie zaprosiwszy do siebie pod niebytność męża, gdym nie przyszedł, spotkała mnie w podwórzu i wprost przyszła z zapytaniem:
— Cóż to? gniewasz się na mnie, że nawet nosa nie pokażesz, choć zabawił byś się weseléj niż w przedpokoju u króla... Zły jesteś żem Boncoura wybrała?
— Nie — odpowiedziałem poprostu. Wolno było uczynić wybór wedle upodobania, ale raz męża wziąwszy... trzeba na nim poprzestać...
Spojrzała na mnie z pogardą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Adama Polanowskiego notatki.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.