Trzymał mnie potem król, informując o drogach, któremi iść miałem i ludziach jakich w pomoc użyć mogłem, tak że dobrze było po północy gdym na strych mój powrócił. Zastałem tu Szaniawskiego który czekając na mnie — położył się na łóżko moje i usnął. Ledwie się go dobudziłem, bo sen miał bardzo twardy. Począł tedy pytać, ale — mimo całéj naszéj przyjaźni, nie mogłem mu się przyznać z czem i po co jadę. Powiedziałem tylko, że król kazał szaty swe wieść i na zamku mnóstwo różnych odmian zlecił porobić, dla tego tak trzymał mnie długo.
Uwierzył Szaniawski czy nie, ale nie badał więcéj, bo znał mnie że gdy milczeć należało, żadna siła w świecie z ust mi słowa wydobyć nie potrafiła.
Nie zwlekając więc począłem się wybierać tak pośpiesznie, ażebym przed wieczorem z Jaworowa mógł ruszyć... Wozów ze mną szło kilka, ludzi dosyć, koni luźnych też dodano, słowem że się tabor wcale zebrał pokaźny.
Mogłem się cieszyć z nadzwyczajnego zaufania jakie król miał we mnie, lecz prawdę mówiąc, więcéj mnie to niepokoiło niż radowało. Zadanie było tak trudne, a takiéj niemiłéj natury, że gdyby nie to iż szło o życie i spokój króla, nigdybym go nie podjął. Wymagało ono chytrości, któréj ja nigdy nie miałem, maskowania się — wykrętów dla mnie wstrętliwych...
Podróż z powodu bardzo złych dróg ni zimowych ni jesiennych — trwała dłużéj niżeli rachowałem, a było kilka takich przepraw w ciągu niéj, żeśmy na ramionach niemal wozy dobywać musieli z grzęzawicy i błota.
W Warszawie już zastałem zjazd i ruch wielki
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Adama Polanowskiego notatki.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.