Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

był posłem i na nic się nie mógł przydać, zamilkła.
Hrabia wybierał się odchodzić.
U drzwi zamieniono jeszcze słów kilka pocichu. Gość bez ceremonii włożył kapelusz na głowę, posłał gosposi od ust buziaka i, nucąc, wysunął się małemi drzwiczkami. Loiska dzwoniła już na Brysię.
— Na miłość Boga! — wołała z pośpiechem — Jeannot! czy jest Jeannot? czy w gabinecie gotowe wszystko? Ledwie mieć będę czas się ufryzować.
I znikła.
Wieczorem, jak zwykle, zjawił się hrabia W., a za nim ściągać się zaczęli miłośnicy gry, ci nałogowi szulerzy, którzy odsadzeni od stolika, chodzili jak błędni, nie słysząc, co do nich mówiono, nie widząc, co się na świecie działo, czekając, rychło-li bankier, strzepnąwszy talią kart, do życia ich powoła.
Tych ludzi zastygłych, zbydlęconych, obałwanionych nałogiem, nawet piękność gospodyni nie mogła z apatyi wyprowadzić.
Hrabia W., chociaż niemal gracz z profesyi, był zarazem człowiekiem światowym i więcej umiejącym panować na sobą. Nie śpieszył się z założeniem banku, wiedząc, że im dłużej czekać każe, tem zapalczywszych poniterów mieć będzie przed sobą.
Z powolnością obrachowaną dał się nareszcie skłonić do stolika, prawie mimowoli. C’etait une douce violence — wedle wyrażenia jednego z dowcipnisiów.