Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

Stanął wśród salonu i zaciekawiony badać począł.
Starosta mu się wyspowiadał dosyć jasno, aby Tytus przeniknął, o co chodziło. Nie rozumiał jednak, dlaczego starostę napędzała w tę stronę, od której wprzódy sama się usuwała. Była-li to tylko próba?
Tytus nie miał żadnej barwy; jak hrabia Teofil, służył własnemu interesowi tylko, mając w pogardzie ludzi, którzy się zabawiali w politykę, w intrygi jakieś i t. p.
„Baba ma w tem jakiś interes, bo ona nic bez celu nie robi — rzekł w duchu. — Ale co mi tam do tego! Na starostę będę miał oko, aby go nadto nie eksploatowano.”
Za bardzo dobry znak wziął Tytus, że Loiska, która miała oko na młodego gościa, gdy ten objawił chętkę spróbowania gry, powiedziała mu z wielką powagą:
— Nie graj pan. Nie masz zwyczaju... Możesz się unieść. Zdaje mi się, że temperament jego do gry nie jest stworzony. Więcej do niej zimnej krwi potrzeba.
Starosta zapłonił się, ale opieka ta tak mu była miłą, że posłuchał. Tytus śmiał się.
Zbliżył się doń potem i powinszował pocichu.
— Ale to — rzekł — sukces niesłychany, prawdziwe: veni, vidi, vici! Nigdym jeszcze Loiski nie widział tak po macierzyńsku czuwającej nad nieopatrzną młodością.
Starosty miłość własna była połechtaną, a że