Zdawało mu się biednemu, że ten romans, pierwszy takiego znaczenia i rozmiarów w życiu, dawał mu patent dojrzałości; czuł się z dziecka urastającym na mężczyznę i ledwie wysypującego się wąsika pokręcił.
W czasie niebytności pańskiej w domu stary pan Maciej zwykł był, niewiele mając do czynienia, puszczać się na zwiady po mieście. Miewał rozmaite polecenia do osób, z któremi pan jego był w stosunkach, a potem przysłuchiwał się, przypatrywał, bo i obawę miał o pana swego, niedobrze rozumiejąc rolę, jaką odgrywał i ciekaw też sam był tego, co się wokoło działo.
Była to chwila, gdy podbudzone życie zarówno się czuć i widzieć dawało w salonach, jak na ulicach. We wszystkich warstwach społeczeństwa drgały prądy, zwiastujące jakieś wielkie przekształcenie. Mieszczanie upominali się o prawa swoje; mówiono o reformie ustaw dla Żydów, przekształcać miano wojsko, uwalniano tu i owdzie włościan. Nowy wiatr jakiś ciepły powiewał na stare lodu skorupy.
W ulicach grupowali się ludzie, rozmawiając głośno o posiedzeniach sejmowych, śmiejąc się z wystąpień jednych, przyklaskując drugim. Po długich sesyach, kobiety, które się im z galeryi przysłuchiwały, wracały z rumieńcami na twarzy, rozprawiając, unosząc się, śmiejąc.
W ciemnych izdebkach prostych rzemieślników