Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

szedł, najczęściej o złodziejstwach, o przypadkach, o nieczystych sprawach nasłuchać się było można.
Około milczącego starca siedziało dwóch ludzi. Szeptali z sobą, lecz niezbyt głos zniżając.
Jeden z nich, gdyby nie strój, podobnyby był do hajduka; chłopisko ogromne, wąsate, z czołem nizkiem, z nosem burakowym, z twarzą popryszczoną, z oczyma biegającemi żywo na wszystkie strony, zdawał się siedzącemu przy sobie jakąś naukę administrować; kiwał palcem, brał go za kołnierz od opończy i usiłował mu coś wrazić.
Drugi, człek średniego wzrostu, twarzy śniadej, zasępionej, odziany ubogo, głową kiwał potakująco, z niejakim respektem dla nauczyciela.
— Jest taki przykaz wydany — mówił hajduk — żeby nas jak najwięcej na tego szelmę oko miało. Musić albo co skradł, albo się sprzeniewierzył, albo zbiegł zkąd, albo i zabił kogo może. Już to niedarmo! Ja zawszem sobie mówił, od kiedy go widzę po kościołach i na ulicach, że to nie żaden nasz jest... prosty żebrak. Bo to nie może być. Taki człek, co się ludzi nie boi, to ci pójdzie przecie wypić, spocząć, pogadać... A ta bestya przewija ci się popod kruchtami, na ulicach, temu i owemu do ucha coś wrzaśnie... Tu był, tu go niema. Nikt jego nie zna. Barani kożuszek i tyle! Ja sobie myślałem zawsze, że na niego przyjdzie ta godzina, że go wezmą i wypatroszą... bo tam pod tym kożuchem coś jest. Więc ty, Dydak, słuchaj ino dobrze, bo to nie jest żadna darmocha, za to zapłacą. My jego musimy przydybać tak, żeby wiedzieć gdzie jego barłóg, gdzie on lega, a potem wziąć, to już nie nasza