Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zkądże on to wie — zamruczał hajduk.
— Kaduk go zna! — zaśmiał się Maciej. — W tem sztuka, że on wszystko wie.
Dydak i hajduk głowami kiwali, milczący. Maciej, korzystając z wrażenia, ciągnął dalej:
— Tać to człek nasz, przyjaciel biednych. Niejeden zły zawstydzi się i ustraszy a powściągnie. Na cóż takiego człeka my im w ręce dawać mamy?
— Jest racya! — rzekł Dydak powoli. — Ja sam słyszałem raz pod Bernardynami, jak wziął na fundusz starego kasztelana, co to u króla razwraz siedzi. Uciekał przed nim, jak zając, a ludzie co się naśmieli!
Hujduk dumał, sparłszy się na ręku. Widać było, że w sumieniu swem walczył, jak począć wypadało. Grosz przyobiecany go kusił.
— Jaki on jest, to jest — zamruczał Dydak — zawsze Judaszem być i sprzedawać człeka niedobra rzecz.
Gdy to mówił, instygator hajduk miał czas zebrać myśli i argumenta.
— Co to gadać! — zawołał. — Co my wiemy? My głupi ludzie. Już kiedy oni tam w górze wiedzą, że szkodliwy i łapać go każą, to oni za to sumieniem odpowiadają. Mnie do tego nic. Nam robić, co każą.
Obrócił się do Dydaka.
Ten nieśmiało głową pokiwał, tak, że wątpić było można, czy pójdzie za radą hajduka, czy posłucha Macieja.
Popił piwem, potrząsł znów głową i milczał,