jakby czekał, czy się Maciej nie oddali. Ten siedział uparcie.
Udając obojętnego i wesołego, piwa też łyknął, postawił szklanicę na stole, otarł wąsy i prawił:
— Ja nie wiem, za coby mieli tego człeka prześladować. Przecie nie od wczoraj tu jest. Sam na to patrzyłem, że niemal codzień u Bernardynów mszy świętej słucha, bywało i krzyżem leży, a modli się i stęka... aż strach. Jakiżby on mógł kryminał popełnić? Cała rzecz, że im dokucza, jak ona mucha w lecie, co lata i burczy, a spokoju nie daje. Chcą go z miasta wyświecić, aby im nie było komu prawdy mówić.
Hajduk nie sprzeczał się, ale znać było, że obiecana zapłata więcej u niego ważyła, niż wszystkie argumenta pana Macieja.
Nie zważając już na niego, pochylił się do ucha Dydakowi i coś mu długo poszeptał, palcami demonstrując. Koso popatrzył na Macieja i prędko wyszedł.
Dydak, piwa swego nie dopiwszy, pozostał jeszcze.
Maciej też przyzostał trochę, może w nadziei, że tego, co Judaszem być nie chciał, nawróci i przekona.
Nim się zebrał rozpocząć nanowo, z wielkim hałasem, ze śpiewką na ustach, z latarką pod pachą, wpadł do gospody Juliaszek. Okiem dokoła potoczył, szukając sobie miejsca, a że właśnie po hajduku próżne zostało, natychmiast się umieścił i o stół począł bić kułakiem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.