Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Uderzył się w piersi. Magda przynosiła właśnie miskę z czemś gorącem dla chłopca i tłustą swą a otłuszczoną twarz ocierała ręką, aby się lepiej pokazać Juliaszkowi, którego lubiła, bo wesołym był.
— Całuję rączki jejmości dobrodziejki! — zawołał chłopiec. — Daj Boże odsłużyć drużbą na weselu!
Magda śmiała się i groziła mu; Juliaszek jadł, parzył się, ale rozmowy nie rzucał.
— Tak mi Boże dopomóż — powtarzał. — Kożuszka im nie damy! Znajdzie on takich, co go obronią. Jak Bóg Bogiem, ja sam gotówem stróżować i pilnować.
Milczący Dydak dopił swojego piwa i, zwracając się do chłopca, rzekł:
— Ta... guza złapać możesz, a żebyś go obronił, kiedy się na niego w górze naposiedli, nie wierzę. Co my mizeroty przeciwko nim? At, kto mu dobrze życzy, naprzód powinien mu szepnąć, aby sobie precz szedł z miasta.
Juliaszek nie miał już czasu mówić, bo jedzenie stygło; ale niewiele ważył słowa Dydaka, który, ruszywszy się z ławy, szłapiąc nogami, wyszedł.
Maciej został chwilę, patrząc na chłopca, który już o czem innem myślał i jedzeniem był zajęty.
I on wreszcie, za piwo zapłaciwszy, głową przyjaźnie pozdrawiając Juliaszka, opuścił szynk.
Gdy się to działo w gospodzie, a stary sługa pośpieszał do domu, Panu Bogu dziękując za to, że podsłuchał zmowę i w czas będzie mógł ostrzedz swojego pana, Barani kożuszek narażał się właśnie na największe niebezpieczeństwo.
Zrana z domu wyszedłszy wprost do kościoła,