Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówcie śmiało; sąsiadów nie mam, a w korytarzu gdyby kto się zbliżał, posłyszymy.
— Czy mnie Pan Bóg natchnął, czy dyabeł opętał — począł stary żebrak — nie wiem. Widzisz, na co zszedłem. Zamiast z modlitwą, chodzę z kazaniami, ludzi nawracając i chłoszcząc. Nie mam złości i gniewu do nikogo, choć żalu dużo. Bóg widzi, dobrego pragnę! Nie może być, ażebyście o mnie w Warszawie nie słyszeli.
— Skarżą się wszyscy na Barani kożuszek, odgraża wielu — rzekł Czeremecha. — Ale... pocóżeście mnie uczynnili swym konfidentem?
— Boście wy mi potrzebni — odparł stary — i wiem, że mnie nie wydacie.
— Na cóż się wam zdać mogę? — spytał marszałek.
— Zaklinam was, złoty mój Czeremecho, coś mnie dawniej znał i wiesz, żem złym i przewrotnym nie był... zaklinam was, łaskę mi jednę uczyńcie!
Ręce znów złożył i kłaniał mu się a patrzył błagająco.
— Ale mówcież, o co idzie? — odparł skłopotany Czeremecha.
— Dopuśćcie mi pół godziny rozmowy sam na sam ze starostą.
Marszałek mocno się zdumiał.
— Tak! i to dziś, nie zwłócząc — mówił Barani kożuszek. — Dajcie mi się niby wkraść... niech mnie potem choćby czeladź wykuksa, ale mówić z nim muszę, muszę!
— Ale cóż wam do niego? — zawołał Czeremecha.